Mamy razem z Tosią już roczne doświadczenie w BLW (ależ ten czas leci!), można więc powiedzieć, że jesteśmy starymi wyjadaczami, w przenośni i dosłownie. Mamy swoje wzloty i upadki, czasem rozplaśnięte, czasem przyklejone do mebli, na szczęście nigdy do ściany ani sufitu. Pies dzięki częstym spacerom na szczęście nie przytył, ale jego menu zdecydowanie się urozmaiciło. Jak się okazuje, nasze prywatne menu także, przy czym przede wszystkim zaczęliśmy zwracać znacznie baczniejszą uwagę na etykiety kupowanych produktów, jemy mniej przetworzonych rzeczy, niemalże zrezygnowaliśmy z rafinowanego cukru i tłuszczy utwardzanych. Musimy jeszcze popracować nad zwiększeniem ilości kasz w diecie i poszerzyć listę znanych nam i lubianych warzywnych przepisów.
Dziś chciałam Wam jednak napisać kilka słów na temat naszych doświadczeń, które niektórym mogą się przydać na wyboistej drodze do samodzielnego jedzenia. Przede wszystkim zacznijmy od tego, że każde dziecko jest inne i nie istnieje jeden wzór, który działa na każdego. Nie ma złotego sposobu ani złotych rad, coś co u jednego rewelacyjnie zda egzamin, u innego mimo usilnych prób i starań, kompletnie spali na panewce. Są dzieci, które od początku próbują i smakują, rzeczywiście widać po nich, że coś skubnęły i raz mniejszy, raz większy kawałek wpada im do brzucha. Są też dzieci, które przez bardzo długi czas nie próbują kompletnie niczego, jedzenie jedynie rozrzucają, nie kierując go w ogóle do buzi. Spotkałam się także z dzieckiem, które przez długi czas dziubało jak przysłowiowy wróbelek, tam coś liznęło, tu coś skubnęło i w sumie niewiele jadło stałych pokarmów, tylko mleko mamy, po skończonym roku i odstawieniu od piersi, dziecko nagle rzuciło się na stałe pokarmy i zaczęło pożerać niesamowite ilości wszystkiego. Jeszcze z innej strony są także maluchy, które na początku chętnie zmiatają wszystko albo prawie wszystko z talerza, a w okolicach roku zasznurowują usta i nie chcą jeść nic. Jak zatem żyć, skoro nic nie wiadomo?
W artykule z wprowadzeniem do BLW (TUTAJ), pisałam bardzo dużo o podstawach, o tym kiedy zacząć, jakie warunki muszą zaistnieć, żeby w ogóle można było myśleć o rozszerzaniu diety. Załóżmy zatem, że dziecko ma skończone pół roku, pięknie samo siedzi, a może nawet już samo siada (w tej chwili poczekałabym z rozszerzaniem diety Tosi jeszcze miesiąc, aż sama zaczęłaby siadać, wbrew pozorom to naprawdę ważne, bo dziecko ma znacznie lepszą motorykę niż kiedy tylko siedzi), trafia bezbłędnie do buzi, jest zainteresowane jedzeniem. Szykujemy zatem talerz rozmaitości, najlepiej trzy gotowane warzywa, na tyle miękkie, żeby dały się rozgnieść językiem o podniebienie i sadzamy delikwenta przy naszym wspólnym stole w czasie obiadu. I co dalej?
U nas pierwsze posiłki były rozmazywane po tacce i podejrzewam, że u większości tak to właśnie wygląda. Tosia jeszcze nawet nie testowała możliwości jedzenia, ponieważ dopiero ćwiczyła utrzymywanie kawałków w ręce i trafianie nim do buzi. Często gwałtownie rzucała się w krzesełku, bo coś jej nie pasowało, albo po prostu dla okazania emocji, jedzenie fruwało wtedy w powietrzu, a Cynamon trenował chwytanie kawałków w locie. I to jest norma, tak to na początku wygląda. Zdarzało się, że jedzenie trafiało do buzi, a po chwili magicznie się z niej ulatniało ozdabiając na przykład rękaw, spodnie, pupę, plecy albo włosy. Miałam problem z wyczuciem, kiedy jest właściwy moment, żeby małą posadzić do posiłku, ostatecznie na początku jej posiłki miały miejsce albo przed drzemką popołudniową (w okolicach 11-12) albo wieczorem (między 16 a 17). Nie miałyśmy jednej stałej pory, może w teorii to błąd, ale nie zawsze Tosia wyrażała chęć żeby ją sadzać, więc jej nie zmuszałam. Zawsze starałam się słuchać sygnałów, które mi wysyłała.
Poniżej krótka ilustracja pierwszego stałego posiłku w wersji filmowej (większość filmów z początków BLW nie jest zbyt estetyczna, więc może ograniczę się do tego jednego, za to dobrze ilustrującego o co chodzi ;) ):
U nas pierwsze posiłki były rozmazywane po tacce i podejrzewam, że u większości tak to właśnie wygląda. Tosia jeszcze nawet nie testowała możliwości jedzenia, ponieważ dopiero ćwiczyła utrzymywanie kawałków w ręce i trafianie nim do buzi. Często gwałtownie rzucała się w krzesełku, bo coś jej nie pasowało, albo po prostu dla okazania emocji, jedzenie fruwało wtedy w powietrzu, a Cynamon trenował chwytanie kawałków w locie. I to jest norma, tak to na początku wygląda. Zdarzało się, że jedzenie trafiało do buzi, a po chwili magicznie się z niej ulatniało ozdabiając na przykład rękaw, spodnie, pupę, plecy albo włosy. Miałam problem z wyczuciem, kiedy jest właściwy moment, żeby małą posadzić do posiłku, ostatecznie na początku jej posiłki miały miejsce albo przed drzemką popołudniową (w okolicach 11-12) albo wieczorem (między 16 a 17). Nie miałyśmy jednej stałej pory, może w teorii to błąd, ale nie zawsze Tosia wyrażała chęć żeby ją sadzać, więc jej nie zmuszałam. Zawsze starałam się słuchać sygnałów, które mi wysyłała.
Poniżej krótka ilustracja pierwszego stałego posiłku w wersji filmowej (większość filmów z początków BLW nie jest zbyt estetyczna, więc może ograniczę się do tego jednego, za to dobrze ilustrującego o co chodzi ;) ):
Jako, że Tosia od piątego miesiąca życia była na mm, moim dość dużym kłopotem był też właściwy moment, żeby zamienić posiłek mleczny na stały. Kompletnie nie wiedziałam kiedy ta magiczna chwila miałaby nastąpić, a robienie wszystkiego na wyczucie jest bardzo trudne. Ostatecznie zrezygnowaliśmy najpierw z mlecznego posiłku "poobiedniego", czyli w okolicach 16-17, na który zwykle zjadała najmniej. Tosia dostawała wtedy to, co my mieliśmy na obiadowych talerzach, posiłek mleczny po drzemce i po kąpieli zapewniały jej wystarczającą ilość jedzenia, a to co skubnęła z talerza było fajnym dodatkiem. Mamy karmiące piersią mają o tyle łatwiej, że zawsze po stałym posiłku mogą podać pierś i dziecko zje tyle ile będzie potrzebowało. Mamy karmiące mm muszą niestety więcej kombinować.
Z doświadczenia znajomych mam kp wiem natomiast, że mają inny kłopot, z nocnym karmieniem, ponieważ gro dzieci często budzi się w nocy i często mamy zaczynają się zastanawiać czy to oznacza, że dziecko się nie najada w dzień? Dla tych, które mają takie wątpliwości, polecam artykuły na portalu mataja KLIK, gdzie wszystkie zostaną rozwiane.
Od siebie napiszę tylko, że dziecko nie zna różnicy między dniem a nocą, w brzuchu mamy jadło cały czas, więc przestawienie się na tryb jedzenia tylko w dzień zajmuje trochę czasu. Nie wymagajmy od niemowląt, żeby od razu przesypiały noce i szanowały nasz sen :) Trzeba zagryźć zęby i wytrwale karmić w nocy. Tosia długo budziła się w nocy, najpierw dostawała pierś i przy niej zasypiała, potem tylko przerzucałam się na drugi bok przy pobudce i już. Później, jak musiałyśmy przejść na butelkę, przy pobudce dostawała smoczek, przytulasa, trochę wody albo chwilę ją nosiłam. Budziła się kilka razy w nocy aż do skończenia roku, później kwękała przez sen, a noce przesypia dopiero od 2-3 miesięcy, więc to naprawdę nie zależy od najedzenia.
Zdarzają się dzieci, które od początku śpią w nocy twardo, ale to niewielki procent, tak samo jak tych, które rzeczywiście z różnych względów są ciągle potwornie głodne - taki głód jest sygnalizowany naprawdę straszliwym płaczem, a przy tym występuje jeszcze kilka innych czynników jak na przykład gwałtowny spadek wagi. Także po czwartym miesiącu życia nie są potrzebne słynne kaszki na noc, niezależnie od sposobu rozszerzania diety, bo często osiągają skutek odwrotny do zamierzonego - ciężkostrawna kaszka może powodować bóle brzucha i problemy jelitowe.
W dalszej kolejności zrezygnowaliśmy z mleka nocnego, zastępując je ewentualnie wodą, ponieważ bałam się problemów z zębami, poza tym po kilku testach okazało się, że mała świetnie daje sobie bez niego radę. Później przyszedł czas na rezygnację z mleka po drzemce, które w pełni zastąpiliśmy obiadem i mleka przed drzemką, zamiast którego zaczęliśmy Tosi serwować owoce, serki, jogurt naturalny albo kefir. Później naturalnie wypadło mleko śniadaniowe, ponieważ Tosia po wstaniu z łóżka z lubością przysysała się do mojej owsianki albo kanapek. Najdłużej funkcjonowało mleko wieczorne, po kąpieli, choć stanowiło bardziej część rytuału niż rzeczywistą potrzebę picia mleka. Tosia zrezygnowała z niego sama, gdzieś w okolicach 14 miesiąca życia, po prostu nie zawołała o nie, tylko od razu poszła spać. Przyjęliśmy tę wiadomość "z dobrodziejstwem inwentarza" i ponieważ mm mnie osobiście strasznie denerwuje, nie namawiałam ją, tylko jeszcze lepiej zbilansowałam jej dzienną dietę.
Na razie myślę, że taka dawka informacji wystarczy, następnym razem zajmę się rozrzucaniem, testowaniem lotności i konsystencji pokarmów, talerzami, sztućcami i kubkami. Kiedy, co, jak wprowadzić i przede wszystkim jak przeżyć etapy "zabawy jedzeniem", głównie w kontekście pomocnej rodziny z dobrymi radami, bo przecież "będzie się tak bawić jedzeniem już zawsze!"
Zapraszam :)
Może bez używania konkretnej nazwy, ale też właśnie tak jedzą nasze dzieci ;) zaczynały od samodzielnego chrupania chrupków kukurydzianych, a teraz już wszystko sami - córka samodzielnie je odkąd skończyła roczek, tak kompletnie samodzielnie. Wiąże się to oczywiście ze zbieraniem ryżu i makaronu z podłogi, ale zdecydowanie lepiej tak niż cały czas karmić - bo to niczego nie uczy.
OdpowiedzUsuńCo do nocnego jedzenia - synek od urodzenia praktycznie przesypiał całą noc - o 22 kładł się już "na stałe" i ok. 5 rano jadł pierwsze mleko - piersią karmiłam go rok i nawet taka przerwa nie przeszkadzała w dużych ilościach pokarmu, chociaż czasem budził się w nocy na chwilkę. Córka z kolei była na mleku modyfikowanym + kaszkach, w nocy dostawała właśnie kaszkę z mlekiem i jakoś tak strasznie uporczywie nie wspominam tego okresu - to w sumie nie było tak dawno, skoro syn ma 3 lata, a córa za kawałek skończy 2. Ale szczerze - nie pamiętam ;) jakieś w miarę spokojne dzieci mi się trafiły, bo też kolek nie miewały. Synek nigdy się nie nauczył smoczka, a oduczenie córki zajęło nam chyba tydzień, ha!
Metoda BLW naprawdę mi się podoba ;) dzieciom też z pewnością!
P.S. fartuszki i krzesełko z IKEI ♥ uwielbiam, chociaż fartuszki u nas służą głównie do malowania ;)
Choć staram się przybliżyć wszystkim metodę BLW, uważam że i karmienie łyżeczką jest ok, dopóki szanuje się dziecko, jego wybory i decyzje oraz nie zaczyna zbyt wcześnie. W tej chwili przerażają mnie np. filmy na FB z tzw. "pierwszej marchewki", gdzie większość dzieci jest karmiona na pół leżąco w bujaczkach i wyraźnie widać, że wszystkie mają jeszcze odruch wypychania języka, co wybitnie przeszkadza im w poznawaniu pierwszych smaków. Najważniejsze, żeby przy karmieniu łyżeczką pamiętać właśnie o podawaniu części produktów do rączki, żeby dziecko uczyło się samodzielności.
UsuńPS. Krzesełko również kocham miłością wielką, a fartuszki u nas głównie służą za kieszonkę do łapania wyślizgującego się z ręki jedzenia, bo marnotrawstwa strasznie nie lubię :P