30 stycznia 2015

Pączki tradycyjne


Smażone jedzenie jest ciężkostrawne to fakt bezsporny, ale jeśli przez cały rok jesteśmy grzeczni, to w karnawał jeden raz możemy sobie pozwolić na małe szaleństwo, nasza wątroba nie powinna się na nas obrazić (ponoć regeneruje się co pół roku, ale bądźmy dla niej łaskawi). Do Tłustego Czwartku zostało co prawda jeszcze sporo czasu, ale z wyborem przepisu idealnego nie warto czekać! Ten, który chciałam wam zaproponować dzisiaj, jest starym rodzinnym przepisem, więc nie jest najzdrowszym z możliwych, ale tego smaku się nie zapomina. To pączki mojego dzieciństwa, do dzisiaj pamiętam, jak patrzyłam mamie na ręce, kiedy je lepiła, a potem obtaczałam w cukrze pudrze po tym jak tata je usmażył. To był taki nasz rodzinny rytuał na końcówkę karnawału i tylko wtedy jedliśmy pączki. Do dzisiaj tak mam, że pączków sklepowych nie lubię i nie jadam, natomiast tym maminym, domowym oprzeć się nie potrafię.


A teraz, co z dziecięciem? Można dać mu domową marmoladę ze środka :D Całego pączka Tosia spróbuje już niedługo, ale pieczonego w piekarniku, przepis wkrótce!


Pączki

  • 60g drożdży
  • 2 szkl. mleka
  • 6 szkl. mąki
  • 12 żółtek
  • 10 płaskich łyżek cukru/ksylitolu/stewii
  • szczypta soli
  • 2 łyżki spirytusu
  • 300g masła
  • skórka otarta z cytryny lub pomarańczy
  • marmolada żurawinowa bądź z dzikiej róży
  • dobry smalec do smażenia

Drożdże zalać ciepłym mlekiem, dodać dwie łyżki słodzidła i dwie mąki, odstawić w ciepłe miejsce na kilkanaście minut, aż zaczyn urośnie. Żółtka utrzeć z pozostałą częścią słodzidła i dodać do gotowego zaczynu, razem ze spirytusem, solą, skórką pomarańczową i mąką, starannie wyrobić ciasto. Na koniec dodać rozpuszczony tłuszcz i wyrabiać aż dobrze połączy się z ciastem. Przykryć i odstawić w ciepłe miejsce do podwojenia objętości. Z wyrośniętego ciasta odrywać kawałki natłuszczoną dłonią, nakładać po łyżeczce marmolady i formować kulki, na stolnicę oprószoną mąką odkładać stroną zlepienia. Wrzucać na dobrze rozgrzany tłuszcz (żeby to sprawdzić, można wrzucić kawałek ciasta, gdy szybko wypłynie, tłuszcz jest odpowiednio gorący) i smażyć do zrumienienia z jednej i drugiej strony. Prawidłowo usmażony pączek poznaje się po jasnej obrączce na obwodzie.
Osączone pączki można oprószyć cukrem pudrem, ale nie jest to konieczne, są pyszne w każdej formie :)

Smacznego!



28 stycznia 2015

Gadżety przy BLW


Gadżetomania! Sprzęty, sprzęty dla dziecka wszędzie! Najpierw przewijaki, torby, organizery. Potem zabawki tonami walające się po kątach (a dziecko i tak wybiera oczywiście pilota albo komórkę). I krzesełka, miseczki, niekapki, sztućce takie i owakie, miseczki z podgrzewaczem, łyżeczki 360 stopni, butelki z ustnikiem i mnóstwo, mnóstwo innych rzeczy. Ja osobiście miałam zawrót głowy jeszcze jak byłam w ciąży i miałam arcytrudne zadanie zebrać wyprawkę dla małej. Jakoś się udało, większość rzeczy rzeczywiście nam się przydała prędzej czy później, choć zdarzyła się też wpadka w postaci pościeli, której zakup mogliśmy spokojnie odłożyć nawet do teraz.
Jako, że mój blog oscyluje, bliżej bądź dalej, wokół tematyki żywieniowej, w niniejszym poście chciałabym podjąć trudną kwestię gadżetów „do karmienia”, którymi kuchnie młodych rodziców mają zwyczaj zarastać. Choć przy BLW wypadałoby je nazwać raczej gadżetami do samokarmienia.

Krzesełko


Jako, że moja siostra odchowała już dwóch synów i uznała, że krzesełka potrzebować już nie będzie, oddała je nam. Tosia miała wtedy cztery miesiące, więc większość czasu spędzała leżąc na plecach bądź brzuchu, poza tym jak już wiecie rozszerzanie diety odłożyliśmy na później. Kiedy jednak po dwóch miesiącach, jak tylko zaczęła stabilnie siedzieć, umieściliśmy ją w ślicznym, kolorowym krzesełku, okazało się, że ledwo widać ją zza tacki... Jest przeogromne, choć w teorii to standardowy rozmiar. W moim odczuciu lepiej będzie się nadawać dla dziecka półtorarocznego albo i dwuletniego (aktualnie wróciło do poprzedniego właściciela mającego właśnie dwa latka i dopiero teraz jest w użyciu) niż malucha dopiero rozpoczynającego przygodę ze stałymi pokarmami. Wiem, że wielu rodziców radzi sobie podkładając dziecku poduszkę bądź nawet książkę pod pupę i jest to jakiś sposób jeśli już wydało się te kilkaset złotych i trzeba sobie jakoś radzić.
Krzesełka wabią kolorowymi obiciami, są naprawdę ładne i ciekawe, mają mnóstwo funkcji, między innymi opcje regulowania nachylenia oparcia (podejrzewam, że głównie ze względu na młodsze niesiedzące dzieci niestety, ale może i też dlatego, że niektóre maluchy zasypiają przy jedzeniu :D ), czasem zdarza się naprawdę wypasiony model z opcją regulacji wysokości tacki. Krzesełka mają wymienne obicia, ponoć łatwe w myciu, mogą mieć demontowane nóżki, dzięki czemu w przyszłości będą służyć starszym dzieciom jako zwykłe krzesła.
To wszystko według producentów jest bardzo ważne. Jak to jednak jest w praktyce? Wiem, że nie wszystkie dzieci są takie same i zapewne istnieją takie, dla których duże krzesełka będą idealne. Dla mojej córki i dla mnie natomiast najlepsze okazało się krzesełko spełniające kilka ważnych wymogów. Mianowicie:

- stabilność, krzesełko musi mieć szeroko rozstawione nogi, by nawet najbardziej ruchliwy maluch nie był w stanie go przewrócić. Niestety wiąże się to z tym, że krzesełko zajmuje dużo miejsca, ale mały to koszt zważywszy na bezpieczeństwo;

- odpowiednia wysokość tacki, w końcu żaden dorosły nie jada przy stole, który sięga mu pod brodę, więc czemu dziecko ma tak jeść? Tacka powinna znajdować się mniej więcej na wysokości łokcia siedzącego w krzesełku dziecka. Z początku drobniejsze dzieci mogą mieć tackę odrobinę wyżej, ale przy BLW początki to głównie próbowanie, więc aż tak bardzo to nie przeszkadza, poza tym dzieci na szczęście szybko rosną ;)

- łatwość w zachowaniu czystości, przy dużym krzesełku, z mnóstwem pokręteł i ruchomych elementów, może być problem z czyszczeniem zakamarków. Przy BLW rodzic nie ma prawie żadnej kontroli nad tym, co z jedzeniem zrobi jego dziecko. Kładziesz na tackę i patrzysz co się będzie działo. W związku z tym, jedzenie lubi być wszędzie. Początkowa nieporadność dziecka sprawia, że jedzenie zostaje zepchnięte łokciami pod pupę, albo na podłogę. Dzieci lubią też testować, co można z jedzeniem zrobić, wcierają sobie np. brokuła we włosy, albo w oparcie krzesełka, wciskają marchewkę w tackę bądź pod tacką, rozsmarowują, rzucają, żeby przetestować grawitację i tak dalej, i tak dalej. Dziecięca wyobraźnia nie zna granic i nawet jeśli karmimy dziecko łyżeczką, wyrywanie jej z ręki, pchanie rączek do miski czy plucie wiąże się z ogromnym bałaganem, przynajmniej na początku. Moje dziecko okazało się być żarłokiem, który mało testował, a pożerał ile się tylko dało i na ile możliwości motoryczne jej pozwoliły. Więc i bałaganu było niewiele. Mimo to chwalę sobie krzesełko, które ostatecznie wybrałam dla Tośki, bo mycie go jest błyskawiczne;

- pakowność, przy każdej podróży z niemowlakiem pojawia się problem: jak nakarmić dziecko bez krzesełka, bo np. u dziadków krzesełka nie ma, a jak spakować wielką kobyłę do małego bagażnika? Zawsze można posadzić dziecko na kolanach i niech porywa jedzenie z naszego talerza, ale jeśli czeka nas dłuższy pobyt? W każdym razie przy rozkładanym, lekkim krzesełku problem znika jak sen złoty ^_^

- ranty przy tacce, dla mnie było to ważne, bo chciałam zminimalizować ilość spadającego na podłogę jedzenia. W praktyce okazało się, że ranty przy BLW są bardzo pomocne, bo nie mogąc sobie poradzić ze śliską marchewką, Tosia przesuwała ją do rantu i bez problemu łapała w rączkę;

- podnóżek, dla wykształcenia dobrej postawy i prostych pleców, wartko mieć podpórkę dla nóg w czasie siedzenia i to nie tylko dzieci, ale dorośli także;

- dobra cena, w końcu rodzicom się nie przelewa, wydatków i tak jest sporo, a wolę wydać majątek na fotelik samochodowy niż na krzesełko.


Rozważając wszystkie te wymogi i przeglądając coraz to nowe oferty krzesełkowe, miałam spory problem, bo większość krzesełek jest naprawdę wielka i skomplikowana, jak pisałam wyżej, z ogromną ilością tajemnych miejsc, które codziennie trzeba by czyścić. Życie spędzone na gotowaniu i sprzątaniu mi się nie uśmiechało. Zapytałam więc koleżanki na grupie BLW i znalazło się jedno krzesełko spełniające niemalże wszystkie moje kryteria: Antilop z Ikei. Brakowało jej tylko podnóżka, ale wystarczyło dokupić drugą tackę, żeby wada zniknęła (można też domontować w odpowiednim miejscu zwykłą listewkę, przykleić grubą taśmę klejącą, albo dla bardziej zaawansowanych technicznie rurkę w otulinie – wszystkie patenty znajdziecie na grupie BLW na Twarzoksiążce). Mogę z czystym sumieniem polecić. Czyści się w kilka chwil, wystarczy zdemontować tackę, wrzucić ją pod prysznic, a resztę przetrzeć ścierką. Można też dokupić poduszkę. Na początku przydawała się w całości, później zdjęłam pokrowiec, bo ciągle był brudny, a ostatnio odcięłam boczne poduszki, bo tylko małej przeszkadzały i tyłek jej się nie mieścił. Koszt to około 50zł, co jest ceną wprost wymarzoną. Istnieją bardzo podobne krzesełka, z podnóżkami i z możliwością doczepienia ich do zwykłego krzesła, ale są już droższe.


Oczywiście „Antylopa” nie jest receptą idealną dla wszystkich, natomiast wiele mam, podobnie jak ja stosujących BLW, ale też tych karmiących łyżeczką, bardzo ją sobie chwali. Zachęcam też do podzielenia się swoimi doświadczeniami na ten temat.


Sztućce

 
W BLW sztućce przydają się niemalże od samego początku. Mniej więcej jak Tosia skończyła osiem miesięcy, zaczęłam jej kłaść obok talerza łyżeczkę i widelec. Na początku służyły głównie do zabawy, więc po jakimś czasie młoda dostawała je pod koniec posiłku, ale cały czas systematycznie przyzwyczajałam ją do tego jakże ważnego narzędzia. Jeśli nałożyłam jej jedzenie i podawałam łyżeczkę/widelec do rączki, trafiała do buzi bez problemu, młoda nie próbowała jednak działać sama. Dopiero niedawno, jak skończyła dziesięć miesięcy, zaczęły się intensywne wysiłki nadziania czegoś na widelec bądź nabrania na łyżeczkę. Ta radość, kiedy w końcu się uda jest bezcenna!
Co do samych sztućców po dłuższych poszukiwaniach zamówiliśmy widelec i łyżeczkę firmy Skip Hopp, mają szeroki, plastikowy uchwyt, bardzo ładny, w stonowanych kolorach. Końcówki są metalowe, ale kanty mają zaokrąglone i gładkie, więc zranienie raczej nie grozi, ale oczywiście zawsze trzeba dziecko obserwować i trzymać rękę na pulsie!
Sporym minusem tych sztućców na początku BLW jest to, że po próbie jedzenia rączką mocne chwycenie sztućca jest trudne – ubrudzona rączka brudzi trzonek, który robi się zbyt śliski i co chwilę albo wypada z ręki, albo się przekręca. Dlatego innym doradzałabym na początek łyżeczkę żelową z cienkim trzonkiem, a widelec metalowy z obłymi ząbkami (na plastikowy kompletnie nic nie da się nabić, nawet mnie udało się co najwyżej rozmaślić jedzenie :D ) i też z cienkim trzonkiem.
Na rynku istnieje również wiele dziwnych wynalazków, typowych gadżetów, które niektórym mogą się przydać:
Źródło obrazka: http://imgx.wizaz.pl/najlepsze-dla-dzieci/foto/954_250.jpg

- łyżeczka obrotowa, nie ważne jak dziecko ją trzyma i tak nic z niej nie spłynie. W moim odczuciu pewnie działa, natomiast czy dzięki niej dziecko nauczy się jeść łyżeczką?;
Źródło obrazka: https://www.mamissima.pl/product_picture/fit_in_500x500/d87245855075803e1be29a780b3ccd37.jpg

- elastyczne sztućce, można je dowolnie wyginać, całkiem fajny pomysł;

Źródło obrazka: http://www.bangla.pl/foto/prod//0000/c/494_01_6017.gif

- profilowane sztućce, może może, ale jakoś nie potrafię sobie wyobrazić jak czymś takim jeść, szczególnie widelcem.

Zawsze na koniec warto rozważyć, czy nie najlepsza będzie prostota, czyli to co mamy we własnej szufladzie ze sztućcami :)

Kubek


Podobnie jak przy sztućcach, tu także rynek proponuje nam bardzo bogaty wybór. Sama nie mam jeszcze w tym temacie największego doświadczenia, ponieważ moja córa dopiero uczy się obsługi kubka. Mogę natomiast z czystym sumieniem powiedzieć, że najlepiej od razu uczyć dziecko picia z klasycznego kubka, ewentualnie pokusić się o doidy cup, o którym za chwilę. Jak już pewnie zdążyliście zauważyć, jestem zwolenniczką prostoty, więc według mnie najlepiej zaopatrzyć się w plastikowy kubeczek wyglądający jak najzwyklejsza szklanka. Jak nauczyć dziecko posługiwania się takim kubkiem? Najlepiej zacząć od wrzucenia go do wanny w czasie kąpieli, jak tylko dziecko nauczy się siadania. W wannie dziecko nauczy się trzymać kubek tak, żeby nie wypadał z rąk, jak go przechylać oraz przede wszystkim nauczy się tego jak zachowuje się płyn w kubku, jak trzeba przechylić, żeby się napić (pobulgotać troszkę). W okolicach roku najlepiej dać kubek do ostatniego posiłku, tuż przed wieczorną kąpielą, niech dziecko próbuje swoich sił i teraz dla odmiany uczy się jak przechylić kubek, żeby nie tylko się napić, ale i nie oblać. My jesteśmy w tej chwili na ostatnim etapie. Do tego w czasie pozostałych posiłków Tosia dostaje kubeczek doidy, z gęstszymi płynami jak jogurt, zupa krem, koktajl.
Jakie są zalety picia ze zwykłego kubka? Poprzez to, że wymaga aktywnej kontroli przepływu płynu, mocno angażuje do pracy mięśnie warg, usta muszą dokładnie otulić brzeg kubka, jednocześnie dziecko musi kontrolować oddech i zsynchronizować go z piciem, żeby się nie zachłysnąć, a dozując napój może kontrolować wahania poziomu płynu. To są niezwykle ważne rzeczy, z których dziecko jest wyręczane szczególnie przy kubkach niekapkach.
Co zaś proponują nam producenci kuchennych gadżetów dla dzieci? Zacznę od dwóch gadżetów, których sama używam:


- Doidy cup, nazywam go kopniętym kubkiem, rombem pośród kubkowych kwadratów. Jest o tyle pomocny, że trudniej coś z niego wylać i dziecko lepiej kontroluje/widzi nachylenie płynu w środku. Pije się z niego bardzo łatwo i dziecko dość szybko łapie jak go trzymać;


- bidon, czyli kubek z rurką, u nas sprawdził się idealnie jako pojemnik do picia w ciągu dnia. Bidon stoi u nas na podłodze, w zasięgu córczynej ręki, w każdej chwili może po niego sięgnąć (nauczyła się go otwierać i zamykać), więc w zasadzie nie wymaga mojego specjalnego zaangażowania (na początku potrzebna była asysta, ale z czasem jest zbędna). Dzięki bidonowi Tosia wreszcie zaczęła pić większe ilości płynów i potrafi wypić cały bidon wody dziennie. Specjaliści natomiast polecają stosować właśnie kubeczki z rurką obok zwykłych kubków, gdyż przy piciu z bidonu angażowane i ćwiczone są inne partie mięśni, dziecko ma więc cały pakiet korzyści logopedycznych przy zwykłej, codziennej czynności picia.
Nasz to, tak jak sztućce, produkt firmy Skip Hopp, kiedyś miał grafikę jeżyka na boku, ale niestety, mimo delikatnego mycia, bardzo szybko się zdrapała. Poza tym mamy problem z przeciekaniem, także nie będę go polecać, ale na rynku jest naprawdę spory wybór bidonów, więc można szaleć;

- kubek 360, pije się z niego jak ze szklanki, przy czym nakrętka chroni przed rozlewaniem. Na początek powinien się sprawdzić, jeśli nie chcemy uczyć trzymania kubka w kąpieli, ale prędzej czy później dziecko będzie musiało nauczyć się, jak zachowuje się płyn;

- niekapek, kubek którego radziłabym raczej unikać, ponieważ jego kształt źle wpływa na kształtujący się zgryz. Gdyby dziecko używało go przez miesiąc czy dwa, albo „od wielkiego dzwonu”, nie byłoby problemu, ale wygoda tego kubka powoduje, że niejednokrotnie podawany jest dzieciom przez kilka lat, w których ma miejsce najgwałtowniejszy rozwój mowy. Dlatego logopedzi i ortodonci ostatnio biją na alarm, by z nich w ogóle zrezygnować. I nie przekona mnie najwymyślniejszy nawet kształt (tak, kształt matczynej piersi również...)

Śliniak


Można używać, albo nie, to już zależy od zamiłowania rodziców do czystości. Mnie się bardzo przydał, głównie dlatego, że dietę rozszerzamy w sezonie jesienno-zimowym, a w domu raczej chłodno, więc jedzenie na golasa odpada. Latem młoda jadłaby w samym pampersie, serio to pomysł geniusza przy BLW. No, ale jak już mówiłam nam rozszerzanie przypadło w okresie grzewczym i śliniak jest konieczny. Jak go zatem wybrać? Dla dziecka, które je samo nie jest to taka prosta sprawa. Można po prostu machnąć ręką i sadzać dziecko w ubraniu, niech robi co chce, a wieczorem pralka na chodzie. Jeśli zaś mama, taka jak ja, woli zachować ubranka w całości (raz zdarzyło mi się usadzić Tosie w samym bodziaku, jak byłyśmy w gościnie w bloku, było super, ale bodziak do kosza!), a i pralki za szybko zarżnąć nie chce, jedynym ratunkiem odziać dziecko w specjalistyczną odzież. Na początku przy gotowanych warzywach i owocach, w zupełności wystarczy fartuszek z kieszonką i rękawami. U nas najczęściej rękawy były podwinięte, żeby nie przeszkadzały, a kieszonka przytrzaśnięta tacką od „Antylopy”, żeby nic nie uciekło między nogami. Kiedy do diety dołączyły bardziej mokre i brudzące rzeczy, typu owsianka, zupa krem czy kasza z sosem, okazało się, że kubraczek przemięka i mimo prania na milion sposobów, baaaaardzo brzydko pachniał.


Zakupiliśmy więc śliniak klasyczny, foliowy, zaczepiany na karku i on lądował na wierzchu. W tej chwili Tosia zaczyna powolutku jeść na tyle czysto, no i uczy się obsługi sztućców, że rezygnujemy powoli z fartuszka i zostaje sam klasyczny śliniak przytrzaśnięty tacką, żeby stworzyć prowizoryczną kieszonkę. U nas taki zestaw gra, ale śliniaków jest tak dużo, a potrzeby rodziców i dzieci tak różne, że tutaj nie śmiem nikomu konkretnie doradzać. Równie dobrze może się sprawić na przykład ubranko do prac plastycznych, jedyny minus to to, że jest dość duże. Fajnie mogą się też sprawdzić gumowe śliniaki z korytkiem, np. ikeowe żabki, ja nie wypróbowywałam, ale wiem, że u niektórych się sprawdza i jak tak nad tym dumam, to myślę, że i u nas zdałby egzamin.

Talerzyki i kolorowe tacki

Na początku przygody z BLW nie są konieczne, a wręcz przeszkadzają. Intensywne kolory mogą rozpraszać dziecko, odwracać jego uwagę od jedzenia i skupiać ją na zastawie, a to przecież nie jest naszym celem. Na początku dziecko będzie zachwycone kolorami jedzenia, leżącego na kontrastowo jasnej tacce (najlepiej białej). Poza tym naczynia lubią latać po kuchni razem z jedzeniem, a takim talerzem dziecko rzuci raz i już niczego na tacce nie ma, z luźnymi kawałkami będzie się męczyć nieco dłużej, a to pozwoli mu lepiej poznać fakturę i konsystencja tego, co aktualnie dostało. Z czasem, jak już dziecko będzie bardziej obeznane z tematem i zaakceptuje dodatkowe urządzenia, można dodać naczynia i tu już mamy pełną dowolność. Akurat ja i moje dziecko ograniczamy się do zawartości szafki, czyli najzwyklejszy talerz i najzwyklejsza miska. Może jak będzie starsza i sobie zażyczy jakiegoś specjalnego naczynia, to jej kupię, w tej chwili osobiście nie widzę takiej potrzeby, przy czym rozumiem absolutnie jeśli ktoś nabywa zastawę specjalnie przeznaczoną dla pociechy. I przyznaję, grafiki na talerzykach i miseczkach dziecięcych są absolutnie zachwycająco piękne i czasem sama sobie bym nie jedną sprezentowała ;)

Inne przydatne


Mam jeszcze dwie rzeczy, które w mojej kuchni w czasie posiłku przydają się bardzo bardzo. Pierwszą z nich są najzwyklejsze ręczniki papierowe, przydają się zarówno do wytarcia tacki z grubszych resztek, jak i pobieżnego, pierwszego czyszczenie rączek i buzi dziecka. Ratowały ubranko ocalałe po jedzeniu, od wtarcia resztek wciśniętych między paluszki. Można też zamiast nich używać ściereczki, ale tu znowu trzeba by ją co chwilę prać, a ręczniki papierowe można po prostu wyrzucić, a i dla środowiska jakoś szczególnie nieprzyjazne nie są.


Drugą bardzo przydatną przy BLW sprawą dodatkową jest... PIES! Ha, nie namawiam tu nikogo do zakupu czy adopcji psa, broń boże, podkreślam tylko, że to bardzo pożyteczne zwierzątko i uchroni skołatane matczyne serce od bólu przy wyrzucaniu jedzenia. Nasz Cynamon nie ruszy jedynie banana, wszystko inne (nawet owsianka z jabłkiem) jest dla niego największym smakołykiem. Jeszcze dwa miesiące temu radośnie czekał pod tosinym krzesełkiem i łapał niemalże w locie każdy spadający kąsek. Dziś niestety smutno zwiesza ogon i kładzie się zrezygnowany, bo nagle przestało cokolwiek skapywać z pańcinej tacki ;)
Dla tych, którzy psa nie posiadają i mieć nie chcą bądź nie mogą, taką funkcję Cynamona może pełnić cerata/obrus/folia malarska na podłodze, albo bardzo żarty kot.


Inne według mnie nieprzydatne

Ostatni podpunkt dotyczy kompletnie zbędnych wymysłów producentów dziecięcych gadżetów, rzeczy które zagracą wasze szafki i będą się jedynie kurzyć, choć nie wykluczam, że znajdą się tacy, którym się przydadzą, ale śmiem twierdzić, że będą to wyjątki. A więc zaczynamy:

- smoczek z siateczką, to akurat jest po prostu zaprzeczenie istoty BLW, czyli samodzielnego jedzenia. Jeśli dziecko nie jest w stanie utrzymać kawałka w ręku i siedzieć, nie rozszerzamy diety i koniec. A jak już siedzi i chwyta pakując do buzi, to po co go niepotrzebnie ograniczać? Gadżet przeznaczony jeśli już, dla dzieci z problemami zdrowotnymi typu nadwrażliwość przełyku czy zaburzenia integracji sensorycznej;

- podgrzewane miseczki, czasami na grupie BLW pada pytanie o to, czy podgrzewać dziecku jedzenie i co jeśli je zimne? Otóż dzieci nie mają nic przeciwko jedzeniu w temperaturze pokojowej, powiem więcej takie wolą od ciepłego. Ciepłe jedzenie ma to do siebie, że lubi być za ciepłe i parzy przełyk, a dziecięcy układ pokarmowy jest przecież bardzo delikatny. Także dajmy temu jedzeniu w spokoju wystygnąć, na ciepłe posiłki przyjdzie czas jak dziecko opanuje sztućce. Także podgrzewane miseczki również wydają mi się bezcelowe, przynajmniej na początku;

- Boon squirt spoon, aż mi się nie chce tego komentować... Nie wiem, może kogoś to zachwyca, bo skraca czas karmienia do pięciu minut, ale przecież w jedzeniu nie chodzi o to, żeby jak najszybciej napchać brzuch. W BLW nie ma nawet skrawka miejsca na takie wynalazki, ale nawet mamy karmiące łyżeczką powinny się takich cudów wystrzegać moim zdaniem. Przecież dorosły nie je z pojnika, więc czemu miałoby dziecko? Posiłek to swego rodzaju celebra i tego od początku dziecko powinno się uczyć;

- miseczka niewysypka, przyda się na spacerze, więc niech pozostanie zamknięta w torbie. W kuchni lepiej jeśli dziecko nauczy się, że jeśli miskę odwróci i wszystko wyląduje na podłodze, to miska będzie pusta i nic do zjedzenia nie zostanie. Cały czas mnie zastanawia, dlaczego niektórzy tak bardzo nie chcą dzieci nauczyć praw fizyki :)

- telewizor, taki troszkę żarcik z mojej strony, ale telewizor w kuchni to zły pomysł. No, może jak musi niech już sobie w tej kuchni stoi, ale w czasie posiłku go nie włączajmy! Niech dziecko ma szansę zobaczyć co je, niech skupi uwagę na jedzeniu, nie na bajce. W końcu dietetycy od lat grzmią o tym, że świadome jedzenie to połowa sukcesu w dążeniu do kształtowania właściwych nawyków żywieniowych.


Bibliografia

25 stycznia 2015

Daktylowa nutella


Są takie dni, kiedy człowiek najchętniej pożarłby w całości tabliczkę czekolady, albo i dwie.
Są takie dni, kiedy przemożna chcica na „coś słodkiego” albo „małe Conieco” opanowuje już nie tylko cały nasz umysł, ale i każdą komórkę naszego ciała.
Są takie dni, które w całości spędzamy na dworze, grzebiąc się po czubek głowy w śniegu, a potem wracamy do domu przemarznięci i przydałoby się coś pysznego na ząb do ciepłej herbaty.
Są takie dni, w których najchętniej zapomnielibyśmy o zdrowej diecie, bo z półki sklepowej kusi piękny słoiczek z orzechami na etykietce.
Nie martwcie się, dzisiejszym przepisem poratuję was słoiczkiem pyszności, która spokojnie zastąpi dwie tabliczki czekolady, będzie wspaniałym „małym Conieco” dla najbardziej nawet wybrednych Kubusiów, wspaniale będzie się komponować z herbatą i wreszcie, będzie zdrowa i pyszna!
Domowa „nutella” czyli kakaowy krem na bazie daktyli i orzechów, zawładnął moją słodkożerną duszą, a wersja z karobem spokojnie może zagościć w diecie nawet niespełna rocznej Tosi. Uwielbiam przepisy, którymi spokojnie mogę zastąpić popularne słodkości, żeby jak to niektórzy straszą, „nie odbierać mojej córce dzieciństwa”. Też was bawi to stwierdzenie? Bo mnie wyjątkowo, jakby słodycze stanowiły jedyny sens bycia dzieckiem. Żeby jednak pozamykać wszystkie nieżyczliwe usta, można się pokusić o przyrządzenie daktylowego kremu do kanapek i naleśników, a nawet wrzucić go do słoika po nutelli i brać gości pod włos ;)
Krem jest znakomity w smaku, można go przyrządzić zarówno w wersji dla alergików bez orzechów i z karobem zamiast kakao, a także z mlekiem roślinnym zamiast krowiego. Pełna dowolność, smak za każdym razem jest tak samo wyśmienity. A teraz kilka słów wyjaśnienia odnośnie składników.

Karob

Źródło obrazka: http://przebudzmysie.pinger.pl/m/17934326

Dla tych, którzy słyszą o czymś takim po raz pierwszy – nie martwcie się, do niedawna też nie miałam pojęcia o jego istnieniu. Dziś wiem, że to bardzo dobre zastępstwo dla kakao, w przypadku alergii, która zdarza się dość często, ale nie tylko, ponieważ karob ma wiele wartości, dzięki którym może spokojnie stanąć obok kakao na kuchennej szafce w każdej kuchni (uwaga, karobu sypiemy do potraw o połowę mniej niż kakao!).
Szarańczyn strąkowy, czyli inaczej karob to gatunek zimozielonego drzewa, należący do rodziny bobowatych, występujący w regionie śródziemnomorskim. Strąki nazywane są chlebem świętojańskim, o którym pewnie spora część z was słyszała, czyli jesteśmy w domu. Nad morzem śródziemnym jest to roślina pastewna, której owoce zawierające 50% cukrów przez długi czas był głównych źródłem cukru w tamtym regionie, poszła w zapomnienie od czasu upowszechnienia się buraków i trzciny cukrowej. I to jest bardzo przyjemna wiadomość, ponieważ karob w smaku przypomina osłodzone kakao! Jednocześnie ma niską zawartość tłuszczu, jest hipoalergiczny i nie zawiera kofeiny, co w przypadku diety niemowląt jest ogromnym zatutem. Ma w zasadzie te same właściwości co kakao, tak jak ono nadaje wypiekom i polewom ciemno brązową, piękną i smakowitą barwę. Jego owoce służą w tej chwili do wyrobu syropu, albo ususzone i zmielone stanowią substytut kawy.
Z nasion wyrabia się natomiast tzw. mączkę chleba świętojańskiego (E410), jest to guma karobowa używana jako zagęszczacz, a także stosowana w cukiernictwie przyprawa. Nazwę chlebek świętojański zaś, bez trudu można znaleźć na opakowaniach karmy dla zwierząt w ogrodach zoologicznych, jest bowiem zwierzęcym przysmakiem :)
No dobrze, napisałam że to bardzo wartościowa roślina, ale teraz co dokładnie ma w środku? Po wysuszeniu w strąkach chleba świętojańskiego znajduje się 15% wody, do 70% węglowodanów (cukrów, skrobi), 4-6% białka, 1-4% tłuszczu oraz dodatkowo kwas masłowy i izomasłowy, bardzo rzadko występujące w roślinach. Ponad to jest bogaty w pektyny, śluz, garbniki, witaminy (A, B2, B3 oraz D) i sole mineralne, w których skład wchodzą wapń, fosfor, potas oraz magnez i żelazo, poza tym mikrolementy, jak: mangan, bar, miedź oraz nikiel. W przeciwieństwie do kakao nie zawiera kwasu szczawiowego zmniejszającego wchłanianie związków wapnia i cynku.
Jakby tego było mało, ma doskonałe działanie przeciwkaszlowe, syrop łagodzi i koi zaczerwienione gardło. Wywar łagodzi biegunki i pomaga w stanach zapalnych jelit i żołądka.
Dzieci mogą spożyć dziennie do 15g karobu dziennie, przy czym należy go wprowadzać stopniowo, dorośli mogą sobie pozwolić na 20g, a nawet więcej.
Na koniec ważna informacja dla odchudzających się: karob zawiera o 60% kalorii mniej niż kakao.

Daktyle
Źródło obrazka: http://mamzdrowie.pl/daktyle-wlasciwosci/

Długi czas daktyle znałam głównie z powieści, których akcja toczyła się gdzieś w krajach Bliskiego Wschodu i brzmiały mi wyjątkowo egzotycznie, tajemniczo i smakowicie. Jako już całkiem dorosła kobieta spróbowałam ich po raz pierwszy, suszonych, i wydały mi się tak potwornie słodkie, że aż niezjadliwe. Porzuciłam więc temat na kilka następnych lat, aż pojawienie się małego ludzika sprawiło, że musiałam nieco zmodyfikować, jeśli nie zrewolucjonizować, moją kuchnię. Zakupiłam więc woreczek daktyli i nie bardzo wiedząc co z nią zrobić zasięgnęłam języka u wujka google, poniżej kompilacja zdobytej przeze mnie wiedzy.
Daktylowiec właściwy to gatunek rośliny z rodziny arekowatych, potocznie znanych po prostu jako palmy. W stanie dzikim nie występuje, jest natomiast uprawiany w wielu krajach świata. U nas przede wszystkim można spotkać owoce suszone bądź świeże, choć same w sobie generalnie nie zawierają wiele wody. To właśnie chęć pozyskania daktyli jest głównym powodem uprawy palmy na świecie, są one bowiem bardzo słodkie i pożywne, o mięsistym miąższu, świetnie na dającym się do wszelkiego przetwarzania. Zawierają ponad 50% cukrów (dokładniej: 100 gramów świeżych daktyli zawiera: 20% wody, 70% węglowodanów – najwięcej ze wszystkich owoców, 7% błonnika, 2,2% białka, 0,5% tłuszczu) i są źródłem wielu minerałów (potasu, chromu i fosforu – kolejne rekordy wśród owoców, magnezu, żelaza, sodu, cynku) oraz witamin (A, C, K, PP oraz z gruby B, przy czym w zawartości witamin B2 i B3 również nie mają sobie równych wśród owoców).
Istnieją dwie odmiany daktyli: miękkie, z których wyrabia się „miód palmowy” stanowiący podstawę bardzo odżywczego chleba daktylowego; oraz twarde o dużej zawartości skrobi i te można zjadać na surowo bądź mieli się je na mąkę, z której powstaje tzw. chleb pustyni.
Daktyle, zwłaszcza świeże, obniżają poziom cholesterolu oraz cukru we krwi, są świetnym „lekiem” w profilaktyce zaparć, są doskonałą naturalną „odżywką” dla osób intensywnie uprawiających sport. I choć kiedyś mówiono, że daktyle to „bomba cukrowa”, przeprowadzone badania udowodniły, że osoby zdrowe, jedzące dziennie przez miesiąc, nawet 100g daktyli, mają stały poziom cukru we krwi, a do tego obniżył im się poziom trójglicerydów.
Daktyle zawierają ponadto kwas taninowy, który stanowi wspaniały antyoksydant, mający właściwości przeciwbólowe, przeciwzapalne, przeciwzakrzepowe i wzmacniające organizm. Zalecane są przy nadciśnieniu tętniczym, głównie dzięki szalonej zawartości potasu.
Specjalnie dla nieprzekonanych dodam, że daktyle są uważane, za wyśmienity afrodyzjak ;)

Pochłonąwszy tę sporą porcję wiedzy możemy już spokojnie przejść do wyczekiwanego przepisu, który, jak widać powyżej, ma w sobie naprawdę cenny skarb dla zdrowego organizmu. Zachęcam was gorąco do spróbowania, choć odkąd słoiczek domowej „nutelli” stoi w mojej lodówce, mam ochotę pożreć cały naraz.

 
Domowa 'nutella'
Inspirowałam się dość mocno przepisem z jadłonomii

100g daktyli
1/4 szkl. mleka roślinnego bądź krowiego
2 łyżki karobu bądź 3 płaskie łyżki kakao
0,5 szkl. nerkowców bądź orzechów laskowych
szczypta soli na czubku noża 

Daktyle wydrylować, zalać wrzątkiem i zostawić na noc. Rano odsączyć i zmiksować w całości, wlać mleko, wsypać sól i karob/kakao. Nerkowce bądź orzechy laskowe zmielić w młynku do kawy na mąkę, bądź jeśli ktoś lubi nagryźć od czasu do czasu kawałek orzecha, można zmielić nieco grubiej. Dorzucić orzechy do reszty składników i wszystko dokładnie zmieszać na krem. Składników wystarczy na zapełnienie małego słoiczka. Można przechowywać w lodówce mniej więcej przez tydzień, choć szczerze wątpię, żeby tyle przetrwała ;)
Smacznego!



Na koniec bonusowo zdjęcie tłumaczące dlaczego wpis pojawił się tak nieprzyzwoicie późno, otóż byliśmy od wczoraj w odwiedzinach u kolegi Tosi Grzesia, również dzieciaka BLW ;)


Bibliografia

23 stycznia 2015

Domowy budyń kokosowo-bananowy


Budyń, jeden z najbardziej pamiętnych smaków dzieciństwa, zaraz obok pierogów i naleśników. Dzisiaj w dobie wszelkich produktów instant kojarzony głównie z torebeczką tej czy owej firmy, z proszkiem w środku, który trzeba rozpuścić w zimnym mleku i wlać do zagotowanego. Ja jednak pamiętam jak przez mgłę budyń robiony przez moją mamę, z jajek i mąki ziemniaczanej, a do tego rozmaite owoce. Ten smak jest niezastąpiony i choć budyń instant w przygotowaniu jest szybki i łatwy, to kiedy mam chandrę, zdecydowanie wolę budyń klasyczny.
Moja dzisiejsza propozycja dostosowana jest do wrażliwych brzuszków niemowląt oraz dla osób borykających się ze skazą białkową. Zamiast mleka krowiego jest zatem mleko kokosowe, które można zakupić gotowe w puszkach czy kartonikach, bądź przygotować samodzielnie w domu (przepis zamieszczę na pewno, tak jak i na inne mleka roślinne). Jeśli aktualnie nie mamy w domu mleka kokosowego, do budyniu świetnie nadadzą się wszystkie inne mleka roślinne, a także krowie czy kozie.

 
Budyń kokosowo-bananowy
  • 1 szkl. mleka kokosowego + 2 łyżki do wymieszania z żółtkiem
  • 1 czubata łyżka mąki ziemniaczanej
  • 1 żółtko
  • 1 banan
¾ szklanki mleka zagotować, po czym wlać do niego mąkę dokładnie wymieszaną w pozostałym mleku, cały czas szybko mieszając (przy innych mlekach roślinnych można do gotującego się mleka dodać odrobinę masła). Zdjąć mieszankę z gazu i mieszając miotełką, cieniutką stróżką wlać żółtko wymieszane z dwiema łyżkami. Kiedy wszystko się połączy, postawić jeszcze na chwilę na gazie, w tym czasie banana rozgnieść widelcem i również dodać do mieszanki. Gotować na maleńkim ogniu przez minutę. Podawać lekko przestudzone.
Smacznego!

22 stycznia 2015

W Dniu Dziadka

Dla wszystkich dziadków z głębin tosiowego serduszka najszczersze życzenia wszystkiego najlepszego!

Mam dla ciebie czekoladki dziadku!

Jak to nie dasz spróbować!?

21 stycznia 2015

Placuszki pychotne



Usmażcie babciom, dziadkom i wnuczkom placuszki! Tak, dzisiejszy i jutrzejszy dzień to idealny czas na dobrości, rozpływające się w ustach i tak smakowite, że kuchmistrz nie nadąża ze smażeniem. Poniżej moja propozycja, absolutny hit obiecany wczoraj. Już kiedyś robiłam podobne placuszki o TUTAJ, ale bez bananów i to jest ich największa wada. Banany bowiem w tych plackach robią kawał dobrej roboty, nadają niesamowity posmak i trzymają całą konstrukcję w ryzach. Źródło przepisu to grupa BLW na Twarzoksiążce, którą gorąco polecam wszystkim rodzicom aktualnym i przyszłym. Natomiast same placuszki przeznaczone są dla każdego i dużego i małego!


Placuszki pychotne

150g serka (Bieluch, President naturalny, Mój ulubiony)
jajko
3 łyżki mąki
2 banany
tłuszcz do smażenia

Banana rozgnieść, dorzucić resztę składników, dokładnie wymieszać. Nakładać na patelnię po jednej łyżce ciasta i smażyć na małym ogniu, najpierw z przykryciem, żeby ścięły się szybciej z wierzchu, po drugiej stronie już bez przykrycia.
Znakomite są same ze sobą, bez żadnych dodatków.
Smacznego!


Na koniec odpowiem na pytanie, które może się nasuwać u niektórych rodziców. Placki i naleśniki można podawać dzieciom od początku rozszerzania diety (czyli mniej więcej od końca szóstego miesiąca), natomiast skoro wprowadzamy produkty stopniowo, a zacząć najlepiej od warzyw, owoców i kasz, to czas na nabiał i jajka przychodzi znacznie później, w okolicach 7-8 miesiąca i w moim odczuciu to jest właśnie idealny moment, na zaserwowanie takich pyszności, jak opisana powyżej.



W Dniu Babci

Wszystkim babciom życzymy pyszności i mniemniuśności :)


20 stycznia 2015

Pasta z makreli vel Paprykarz


Bardzo lubię pasty na kanapki. To takie łatwe i szybkie śniadanko bądź kolacja, po prostu kroję bułkę, ładuję pastę z czubkiem i rozpływam się z zachwytu nad smakiem. Mam kilka takich pastowych hitów, które robię w domu dość często, większość da się nawet przystosować do wrażliwego podniebienia Antoniny, dzisiaj jednak mam propozycję, której przez dłuższy czas latorośl moja raczej nie dostanie, ponieważ głównym jej składnikiem jest wędzona makrela. Sama natomiast nie mogę się jej oprzeć, sprawdza się rewelacyjnie i wszyscy domownicy uwielbiają. Z podanej poniżej porcji wychodzą dwa duże słoiki i jeden mały, choć zwykle zawartość małego znika w chwilę po zrobieniu pasty.
Także dzisiaj przepis z serii bez zbędnych teorii i tylko dla dużych. Smacznego!


Pasta z makreli
  • 4 wędzone makrele
  • 2 czerwone papryki
  • 2 zielone papryki
  • 4 średnie cebule
  • 250g przecieru pomidorowego
  • ostra papryka, chili
Zdjąć skórę z makreli i dokładnie oddzielić mięso od ości. Cebulę pokroić na większą kostkę i 5 minut przesmażyć na małym ogniu, po chwili dorzucić paprykę również pokrojoną w większą kostkę. Smażyć aż papryka zmięknie (powinna być lekko al dente, żeby przy nagryzieniu „stawiała opór”). Na koniec dodać koncentrat, dobrze przemieszać i podsmażyć jeszcze ~3minuty razem. Połączyć paprykę z makrelą, dokładnie wymieszać i doprawić do smaku.
Najlepszy jest po dwóch dniach, ale rzadko udaje mu się tak długo przetrwać w lodówce ;)



18 stycznia 2015

Pierwsze "dania"


Repertuar mojej małej Truskawki powoli się poszerzał, poniżej tabelka, którą stworzyłam na nasze potrzeby, żeby ułatwić sobie obserwację jej smaków oraz ewentualnych reakcji alergicznych (pierwszy tydzień):

SIERPIEŃ
Dni
Propozycja
Co wybrała
25
marchewka + brokuł + seler + fasolka szparagowa
marchewka + seler (absolutni faworyci :)
26
marchewka + brokuł + seler + angielka
Nadal ta sama kombinacja, brokuł powolutku zaczyna próbować. Skórka z angielki – absolutny hicior.
27
marchew + seler + kalafior
Dwie pierwsze jak zawsze, kalafior po pierwszej próbie zdziwienie :)
28
brokuł + seler + marchewka
Seler i marchewka na plus.
29
makaron penne + seler + marchewka
Makaron nie podszedł za bardzo, reszta mniamuśna.
30
marchewka + pietruszka + seler
Wszystko przepyszne :)
31
ziemniak + kurczak + ogórek
Ogórek absolutnym hitem jest! Ale i kurczaczek spoko. Natomiast ziemniakiem nadal gardzi :)

Jak widać na początku królowały warzywa, owoce pojawiły się dopiero w następnym miesiącu razem ze zbożami. Przepisy na warzywa dla takiego malutkiego człowieka nie są specjalnie skomplikowane, toteż osobnego wpisu specjalnie dla nich nie ma sensu tworzyć. Ot, wystarczy pokroić warzywa w słupki/różyczki i ugotować na parze. Na początku używałam zwykłego garnka, metalowego sitka i pokrywki, później dokupiłam garnek do gotowania na parze, ale nie jest on jakoś wyjątkowo konieczny, przy czym bardzo ułatwia życie. Warzywa gotują się bardzo różnie, marchewka, seler i pietruszka potrzebują ok. 25-30 minut, żeby się ugotować do miękkości (przypominam, dla niemowlaka pierwsze warzywa powinny dać się rozgnieść językiem o podniebienie), brokułowi i kalafiorowi wystarczy tylko 20 minut, a burak potrzebuje niebotycznie dużo czasu, bo gotuje się bez mała godzinę, żeby był w miarę miękki, a i tak nie da się rozgnieść o podniebienie, więc to warzywo dla odważnych (można ewentualnie ugotować w skórce, a potem zetrzeć na tarce, w tej formie znikał z tosinej tacki w kilka minut).

 
Dzisiaj jednak chciałabym pokazać wam jedno z pierwszych dań Truskawki na słodko, to taka opcja bardziej śniadaniowo-kolacjowa bądź deserowa, bardzo prosta, co w pierwszych tygodniach jest ogromnym plusem. Jej głównym składnikiem jest królowa kasz, czyli kasza jaglana. W sumie nie znałam jej przed urodzeniem się Tosi (czemu, nie mam pojęcia O.o ), ale jest to moja absolutna miłość od pierwszego posmakowania i na pewno podzielę się z wami przepisem na moje ukochane kulki jaglano-chałwowe! Dzisiaj jednak podstawy, bo ugotowanie kaszy jaglanej wymaga pewnych zabiegów, żeby jej smak był dokładnie taki jak powinien. Na początek troszkę teorii.
Kasza jaglana, przyrządzona z łuskanego ziarna prosa, gościła na polskich stołach od wieków, to jedna z najstarszych i najzdrowszych znanych u nas kasz. Jej głównym składnikiem jest skrobia (stanowiąca ok. 65% zawartości jagły), będąca wyśmienitym źródłem energii. Kasza jaglana jest delikatniejsza od jęczmiennej i pszennej, a przy tym nie zawiera glutenu, więc jest doskonałym składnikiem diety małych dzieci oraz osób chorych na celiakię bądź na diecie bezglutenowej. Jako jedyna spośród kasz jest zasadotwórcza, co okazuje się być nieocenione, gdy w diecie dominują produkty kwasotwórcze takie jak mięso, nabiał czy pieczywo. Pomaga to w profilaktyce wielu chorób (np. nowotworowych), a także wspomaga ich leczenie (np. kandydoza). Popularne jest też stwierdzenie, że jaglanka „odśluzowuje”, co znaczy tyle, że oczyszcza organizm w czasie przeziębienia, przy katarze i mokrym kaszlu wspomaga proces pozbywania się nadmiaru śluzu. Moja mama lubi mówić, że ta kasza wyścieła żołądek i jelita jak kołderka, to dzięki dużej zawartości witamin z grupy B, które wzmacniają pracę układu pokarmowego. Jest bogata w substancje mineralne: żelazo, fosfor, wapń, lecytynę oraz krzemionkę, składnik bardzo rzadki w pożywieniu, który wzmacnia włosy i paznokcie oraz poprawia wygląd skóry.


Kaszy tej powinni się jednak wystrzegać ci, którzy mają problemy z tarczycą, zawiera bowiem w sobie związki zaburzające metabolizm jodu - goitrogeny. Raz na jakiś czas jednak także im powinna bardziej pomóc niż zaszkodzić :)
Za punkt honoru propagatorzy zdrowego żywienia powinni obrać sobie dziś nadanie kaszy jaglanej rozgłosu, by na powrót zagościła w polskich domach, szczególnie że ma bardzo uniwersalne zastosowanie i nadaje się zarówno jako składnik śniadań jak i obiadów, koktajli czy deserów
.

Kasza jaglana z musem jabłkowym

  • 0,5 szklanki kaszy jaglanej
  • 1 ¼ szklanki wrzątku
  • 1 jabłko
Kaszę prażymy na suchej patelni, na maleńkim ogniu. Z początku będzie pachnieć jak pszenica, ale podczas prażenia zapach się zmieni i zacznie bardziej przypominać orzechy. Gdy to nastąpi przerzucamy kaszę na sitko, płuczemy najpierw wrzątkiem, później zimną wodą (wszystko po to, żeby pozbyć się nieprzyjemnej goryczki), po czym wrzucamy do rondelka, zalewamy wrzątkiem i po jednorazowym przemieszaniu, gotujemy 20 minut pod przykryciem na małym ogniu. Nie podnosimy pokrywki ani nie mieszamy. Po tym czasie kasza powinna być miękka i sypka, jeśli nadal jest twarda można ją w tym samym garnku i pod przykryciem wstawić do piecyka na kolejne 20 minut, żeby „doszła”.
I teraz istnieje kilka opcji, można ją po prostu wymieszać z dżemem dobrej jakości i już. A można też jeszcze ciepłą zblendować na gładko i odstawić do przestygnięcia. Po tym czasie powinna dobrze stężeć i dać się pokroić w kosteczki. Druga opcja jest znacznie wygodniejsza dla początkujących dzieci, które nie potrafią jeszcze posługiwać się łyżeczką, a np. brzydzą się dotykać lepkiego jedzenia (takie okazy też się zdarzają).
W tym konkretnym przepisie kostki położyłam po prostu na tacce krzesełka i polałam musem jabłkowym. Do musu potrzebne jest tylko obrane i pokrojone w plasterki albo starte na tarce jabłko, które z odrobiną wody wrzucamy do garnuszka i gotujemy pod przykryciem aż się zupełnie rozpadnie i nieco ściemnieje. Pod koniec odkrywamy garnuszek, pozwalając w ten sposób odparować nadmiarowi wody.
Z czasem można do tego dania dosypać suszone owoce: śliwki, rodzynki, żurawinę, morele i posypać cynamonem. Dla dorosłych i starszych dzieci można też dosłodzić miodem.

Smacznego!



Bibliografia