31 sierpnia 2011

Niebiańskie pancakes I


W ostatni dzień wakacji, dla wszystkich naleśnikożerców, proponuję najlepsze pancakes, jakie jadłam w całym moim bujnym, ćwierćwiecznym życiu. Rozpływają się w ustach, są bardzo mięciutkie z przyjemnym, maślankowym posmakiem. Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie zmieniła nieco przepisu, jako że nie toleruję zbyt dużej ilości spulchniaczy w cieście, zredukowałam ilość proszku do pieczenia i według mnie placuszkom wyszło to tylko na dobre. Według naszych wysublimowanych podniebień najlepiej smakują w połączeniu z miodem i dżemem wiśniowym.


Maślankowe pancakes
  • 2 szkl. mąki pszennej
  • 0,5 łyżeczki soli
  • 2 łyżki cukru pudru
  • 1,5 łyżeczki proszku do pieczenia
  • 0,5 łyżeczki sody oczyszczonej
  • 2 szkl. maślanki
  • 2 jajka
  • 2 łyżki oleju
  • 2 łyżeczki ekstraktu waniliowego
 



Mąkę wymieszać z suchymi składnikami. W osobnej misce zmiksować żółtka z maślanką, olejem i wanilią, po czym dodać mąkę i dokładnie zmieszać. W osobnej misce ubić białka na sztywną pianę i delikatnie wmieszać w ciasto. Smażyć na patelni teflonowej, bez dodatku tłuszczu do zrumienienia placuszków z obu stron.
Smacznego!

28 sierpnia 2011

Chałka na zakwasie


Powrót z wakacji był dla mnie niczym kubeł zimnej wody. Dwa tygodnie w samym sercu jury krakowsko-częstochowskiej, pod namiotem, na skraju niemalże magicznego lasu sprawiły, że Kraków choć piękny, zdaje mi się przytłaczający. Powietrze jest ciężkie i trudno nim oddychać, panujące przez ostatni tydzień upały wcale nie pomogły w lepszym przystosowaniu do codzienności. Wakacje to genialna sprawa, polecam wszystkim :] Przed wyjazdem pisałam Wam o Flambergu i mniej więcej opisałam na czym rzecz polega. W tym roku wzięłam udział w tzw. Jednodniówce, czyli grze terenowej przygotowującej mentalnie go Gry Głównej, w samej Grze Głównej oraz w Balu Końca Lata.
 Zacznę może od ostatniego, gdzie miałam przyjemność grać wdzięczne stworzenie leśne, nazywane wiłą. Cały LARP miał na celu głównie dobrą zabawę przy ognisku, w pięknych strojach, z przecudnym klimatem w tle i lampką wina w dłoni. Leśne stworzenia zachwyciły mnie w każdym wymiarze. Poza moją wiłą zobaczyć można było także wiedźmę, jej kotka, satyra, hazardzistę, wietrzycę, latawca, puka, a nawet dwa puki z czego jeden zakamuflowany, rusałkę, świetlika, błędny ognik, zaraza bagienna, cień i wiele wiele innych. Ogólnie chodziło o to, że co pokolenie w lesie odbywa się wielkie zgromadzenie, w wyniku którego po pierwsze wybrana zostanie ścieżka jaką przez następne pokolenie będą się kierować wszystkie magiczne stworzonka, a po drugie odbędą się rytuały, dzięki którym żadne ze stworzeń z początkiem dnia nie stanie się człowiekiem. Niestety wszyscy, którzy byli na poprzednim Wielkim Wiecu odeszli i nikt z obecnych nie wie w jaki sposób przeprowadzić rytuały. Naszym zadaniem było odnaleźć drogę konkretnego rytuału, do którego należą konkretne leśne stworzenia. W mojej grupie był satyr, wiedźma, wilczyca i hazardzista. Ten ostatni niestety nie do końca pojął po co w ogóle zebraliśmy się wokół ogniska i potrzebny nam do rytuału przedmiot, który posiadał, musieliśmy wygrać od niego w kości. Ostatecznie udało nam się dojść do tego jak przeprowadzić nasz rytuał i pozostaliśmy magicznymi stworzeniami. Wszyscy poza oczywiście hazardzistą, który zbudził się rankiem jako człowiek. Zabawa była przednia, szczególnie że cała rzecz działa się w nocy i jedynym źródłem światła jakie mieliśmy było ognisko. Niesamowity klimat, nadal mam przed oczami sceny z tamtego wieczoru i nieodmiennie się zachwycam.
 W Jednodniówce grałam wysłannika sędziego występującego "inkoguto" jako skromny skryba, miałam obserwować, słuchać i wyciągać wnioski. Ogólnie wyszło na to, że w wiosce, w której rzecz się działa pojawił się kupiec sprzedający koce ze szpitala, roznoszące zarazę i to on był winien wszystkich śmierci, w związku z czym musiałam skazać go na śmierć. Chłopak grający kupca grał na tyle dobrze, że niemalże do ostatniej chwili nie byłam pewna jego winy. Obok tego wszystkiego pojawił się jeszcze wątek z pogranicza rzeczywistości, z Siewcą zarazy, czyli duchem, któremu ktoś zbezcześcił grób. Ów duch przybrał ludzką postać i postanowił ukarać wszystkich tych, którzy ośmielili się zmącić jego spokój. Ogólnie było mrocznie choć wszystko działo się za dnia.

 Gra Główna natomiast przeszła moje najśmielsze oczekiwania, było rewelacyjnie! Ogólnie pierwszego dnia ja i mój M. graliśmy wampiry, z czego on głównego złego na terenie gry, przed wszystkimi udawaliśmy oczywiście ludzi, żeby móc w spokoju odprawić mroczny rytuał, dzięki któremu postać M. stałaby się niemal niezwyciężona. Na swoich usługach mieliśmy też pięć demonów, które siały terror na traktach. Dzień polegał na czekaniu na rytuał, który z założeń scenariuszowych miał się nie udać. Na koniec przybył dzielny palladyn i nas uśmiercił, zanim jednak wszystko się skończyło zły wampir rzucił klątwę przenosząc wszystkich, jak się okazało drugiego dnia gry, do tajemniczego świata Kiratsuli. I tam mieliśmy kolejne role, ja grałam Elfią panią, pierwszą z mieszkanek Kiratsuli, za życia potężną maginię, teraz zdolną jedynie przejąć kontrolę nad trójką niewolników. Byłam bardzo niemiła, zadzierałam nosa, uzurpowałam sobie prawo do rządzenia Kiratsuli (sama temu miejscu z resztą nadałam imię) i baaaardzo lubiłam pawie piórka, za które rozdawałam informacje na prawo i lewo. Ogólnie moim zadaniem było informować graczy o różnych sekretach Kiratsuli tak, by mogli się stamtąd wydostać. M. natomiast grał krasnoluda-policjanta, jak go nazwano już po grze, ponieważ jego zadaniem było wykonywać moje rozkazy (pochodziliśmy z czasów, kiedy krasnoludy i ludzie ślepo służyli elfom), przede wszystkim polegały one na tym, że wycinał w pień tych, którzy nie spodobali się jego pani. Grało mi się fantastycznie i nie mogę się nadziękować twórcom Gry Głównej za ich niesamowity roczny wysiłek i pomysłowość. A teraz przepis, który skradł kilka serc na Flambergu, ponieważ nie mogłam się powstrzymać, by nie zabrać ze sobą na kilka pierwszych dni prowiantu. A zatem oto ona, chałka na zakwasie z dodatkiem rodzynek, pyszna i aromatyczna, zdecydowanie polecam wszystkim, którzy lubują się w wypiekach. Jeśli ktoś nie wie jak zrobić zakwas, szczerze polecam stronę, wszystko zostało tu pięknie opisane, obfotografowane i wyjaśnione, nie czuję się na tyle mądra w tym temacie, żeby samej opisywać tu zakwasowe dokonania.




Chałka na zakwasie

  • 80g zakwasu
  • 0,5 szklanki wod 
  • 450g mąki wysokoglutenowej 
  • 1, 5 łyżeczki drożdży instant 
  • 1, 5 łyżeczki soli 
  • 2 duże jajka 
  • 60g miodu 
  • ¼ szklanki oleju
  • 60g masła 
  • 100g rodzynek 
  • jajko do posmarowania wierzchu

W jednej misce wymieszać mąkę z resztą suchych składników. Oddzielnie natomiast jajka z miodem, olejem i rozpuszczonym masłem. Zakwas rozpuścić w wodzie. Do dużej miski wrzucić wszystkie składniki i wyrobić przez ok. 5 minut, aż ciasto będzie gładziutkie i lśniące, powinno dać się uformować w zgrabną kulkę, można też wgnieść rodzynki. W następnej kolejności ciasto włożyć do miski nasmarowanej tłuszczem i odstawić przykryte folią na półtorej godziny. Po tym czasie wyłożyć je na blat, uderzyć w celu odgazowania, rozciągnąć i złożyć jak kopertę. Odstawić na kolejne 45 minut.
Jeśli ktoś chciałby upiec chałkę rano, można też w tym momencie włożyć ciasto na noc do lodówki. Po wyjęciu z lodówki podzielić ciasto na trzy części i z każdej uformować dość gruby wałeczek, pozwolić im odpocząć przez 20 minut pod ściereczką. Po czym skleić z jednego końca i zapleść warkocz. Przełożyć na natłuszczoną blachę i odstawić na co najmniej godzinę. Po tym czasie nałożyć glazurę z rozkłóconego jajka. Można też jeśli ktoś lubi posypać makiem albo kruszonką.

Piec w nagrzanym do 200 C piekarniku przez ok. 20 minut, po tym czasie można chałkę wyjąć, posmarować białe fragmenty, które się pojawiły i wstawić do piekarnika na kolejnych 10-15 minut. Jeśli zacznie się za mocno rumienić, przykryć folią.

Smacznego!



PS. Zdjęcia flambergowe wykonała w większości Marta Brzozowska, jedyny wyjątek stanowi zdjęcie Elfiej pani z jej szlachecką niewolnicą, to zdjęcie zostało wykonane przez Karolinę Karcz.

01 sierpnia 2011

Włochy: Cannelloni



Dziś dzień spod znaku braku czasu. Prawie wszystko poza szyciem strojów na Flamberg robię szybko i nie do końca tak dobrze, jakbym tego chciała. Wspominałam już o Flambergu? Nie? A zatem zdradzę Wam, że jest to moja i M. pasja, kultywowana przez niego od lat dziesięciu, przeze mnie od czterech. Jest to Konwent Terenowy, co oznacza, że jedziemy na dwa tygodnie pod namiot, gdzieś w okolicach jury krakowsko-częstochowskiej. Polega to na tym, że w czasie trwania konwentu odbywa się kilka LARPów (Live action role-playing), w różnych klimatach, od znanego nam z Władcy Pierścieni fantazy, poprzez klimat Gwiezdnych Wojen w science-fiction, aż po steampunk, gotyk, gry historyczne i całkiem nowe rzeczy, które ciężko gdzieś konkretnie sklasyfikować. Ludzie tłumnie przebierają się w klimatyczne stroje, otrzymują role i wychodzą w teren, by te role odegrać, rozwiązując przy okazji rozmaite intrygi przygotowane przez twórców poszczególnych LARPów.
Zwieńczeniem jest Gra Główna konwentu, trwająca trzy dni (z przerwą wieczorno-nocną :]), do której przygotowania mogą trwać nawet cały rok. Twórcy gry wzbijają się na wyżyny pomysłowości i kreatywności, by co roku kontynuować historię niezwykłego miejsca. W Grze Głównej niejednokrotnie biorą udział setki osób, graczy w drużynach oraz tzw. NPC, czyli graczy niezależnych, działających na rzecz scenariusza i dającym drużynom zadania oraz zagadki do rozwiązania. Wszystko musi być odegrane klimatycznie i z wczuciem, stroje powinny porażać barwnością i kunsztem. Dlatego też od dwóch tygodni ślęczę uparcie nad maszyną do szycia, igłą, nitką i rozmaitymi tkaninami, by wyczarować z nich niezapomniane stroje. Mogę powiedzieć, że w tym roku jestem z siebie wyjątkowo zadowolona, ponieważ stroje obmyśliłam i uszyłam niemalże w całości sama i mam nadzieję, że będą się prezentować cudownie.
Co zaś się tyczy dzisiejszej propozycji, to będzie to jeszcze przedostatnia propozycja włoska, podobnie jak jutro, ponieważ dzięki szyciu mam mały poślizg kulinarno-fotograficzny. A zatem dziś cannelloni, a jutro semi-freddo. Obie propozycje są niezwykle smaczne, prościutkie i bardzo włoskie.


Cannelloni

  • sos przygotowany do gnocchi
  • 1 opakowanie rurek cannelloni
  • 200g sera żółtego (gouda)

Przygotowanie sosu oraz wszystkie niezbędne składniki przedstawiłam Wam w TYM przepisie, kiedy jest już gotowy, wystarczy wcisnąć po łyżce do każdej rurki i ułożyć je jedna obok drugiej w żaroodpornym naczyniu bądź keksówce. Resztką sosu można polać cannelloni na wierzchu i posypać startym żółtym serem. Zapiekać przez 30 minut pod przykryciem i 10 minut bez przykrycia.
Smacznego!