Dziś mamy pierwszy dzień nowego roku szkolnego (bo jak dla mnie pierwszy września to tylko przywitanie bez trudniejszych zadań). W związku z tą okazją, chciałam zaproponować Wam lekturę idealną do autobusu i tramwaju, bo jak przypuszczam spora część uczniów i studentów musi przebyć ładny kawałek miasta, by dostać się do szkoły lub na uczelnię. Już jakiś czas temu pokazałam Wam na blogu krótki trailer z ogólnym opisem książki, dziś jestem już po lekturze i mogę Wam na jej temat napisać coś więcej. Długi weekend napisała persona bardzo tajemnicza i chcąca pozostać nieznaną, na potrzeby dystrybucji książki przyjęła pseudonim Wiktor Hagen. Nie brzmi to zbyt polsko i tak też brzmi spora część nazwisk głównych postaci książki. Głównym bohaterem jest policjant Robert Nemhauser, człowiek raczej prostolinijny, pragnący jedynie ciszy i spokoju, no i może nieco więcej uprzejmości ze strony bliźnich. Pracuje na warszawskiej komendzie, a jego partnerem jest choleryczny Mario, samotnik gustujący w długonogich blondynkach, nie mających zbyt wiele w głowie, ale za to sporo w okolicach klatki piersiowej. Sam Nemhauser jest szczęśliwie żonaty, przy czym jego żona dąży usilnie do tego, by być niezależną, a poza tym jest ojcem szalonych bliźniaków, kłócących się zajadle o wszystko co się da. Cisza i spokój jest zatem ostatnią rzeczą jaką udaje mu się osiągnąć. Szczególnie, że tuż przed długim weekendem majowym, ginie znany ekolog, którego mógł zabić właściwie każdy, bo facet miał niezwykły talent do zachodzenia ludziom za skórę. Wszyscy wybywają z Warszawy na krótkie wakacje, a Nemhauser zostaje w mieście sam z dziećmi i trupem.
Żeby jednak nie było całkiem niekulinarnie, rozpocznę dzisiejszym wpisem węgierski miesiąc, ponieważ obok włoskiej kuchni węgierska jest jedną z naszych najbardziej ulubionych. Dodatkowym powodem jest oczywiście sezon na paprykę, które to warzywko jest niemalże podstawą kuchni tego kraju. Obok papryki na węgierskich stołach króluje także mięso wieprzowe, a wraz z nim cebula. Najsłynniejszą potrawą jest natomiast leczo, określane często jako gęsta zupa i tak też ja je postrzegam, czasem natomiast leczo określa się mianem gulaszu, choć nie wiem do końca z jakich powodów. Tradycyjnie bowiem do lecza nie dodaje się mięsa, ale wyobraźcie sobie mężczyznę, szczególnie mojego mężczyznę, który dostaje pod nos miskę papryki i pajdę chleba, a zrozumienie dlaczego odstąpiłam od tradycji. Bardziej słowiański dodatek kiełbasy uważam za całkiem trafne uzupełnienie tej doskonałej potrawy. A zatem zapraszam na wspaniałą węgierską zupę paprykową, która w okolicach sierpnia i września zawsze królowała w moim domu.
Leczo
- 5 czerwonych papryk
- 2 zielone papryki
- 2 żółte papryki
- 3 cebule
- 0,5 kg pomidorów
- 300g cukinii
- 0,5kg kiełbasy
- po łyżeczce słodkiej i ostrej papryki
- sól i pieprz
Smacznego!
Zupa swietna, a po ten "Dlugi weekend" musze w koncu siegnac, bo recenzje na blogach zachecaja do tego!
OdpowiedzUsuńLeczo to dla mnie jeden z najlepszych smaków lata :)
OdpowiedzUsuńI dla mnie! A Długi weekend czytałam jakiś czas temu, bardzo mi sie podobał :)
OdpowiedzUsuń