Mam pewien niecny plan na najbliższych kilka miesięcy. Zainspirowałam się filmem i książką, ale od początku. Najpierw zabrałam się ambitnie za czytanie Katedry Marii Panny w Paryżu, która opisuje ten nieco mniej romantyczny a bardziej dramatyczny i, no cóż, brudny Paryż, a jednocześnie niezwykle wabiący, tajemniczy i porywający.
Historia opisywana przez Victora Hugo pozwoliła mi przede wszystkim poznać troszkę zachwycającą architekturę tego miasta, niemalże każdy skrawek paryskiego bruku znalazł swoje miejsce gdzieś między wersami. Jak przypuszczam Hugo, podobnie z resztą jak ja, bardzo irytowały przeróbki, dobudówki i nowe style architektoniczne, utykane po kryjomu bądź bezczelnie na samym środku starych, dobrych i zabytkowych budowli. Zżymał się prawie na każdej stronie opisując piękno niegdysiejszych mostów na Sekwanie i porównując obraz całego Paryża kiedyś do Paryża w dziewiętnastym wieku. Nawet nie chcę myśleć, jak mocno ociekałaby jadem jego książka, gdyby żył w XX wieku. W każdym razie zachwycił mnie klimat paryski, co ostatecznie przypieczętowało obejrzenie sympatycznego filmiku "Julie & Julia", przepełnionego ciepłem i humorem i mocno pachnącego francuskimi specjałami.
Zdecydowanie bardziej podobały mi się fragmenty opisujące życie samej Julii Child, niż słodkiej pracownicy call center Julie Powell. Uwielbiam kuchnie w starym stylu, więc z wypiekami na twarzy zachwycałam się garnkami, stolnicami i wielkim dębowym stołem stojącym po środku francuskiej kuchni Julii. Muszę przyznać, że mój M. wykazał się niebywałym wręcz stoicyzmem i hartem ducha, kiedy co chwilę chwytałam go za rękę i rzucałam się z płaczem na szyję, krzycząc rozdzierająco, że ja też chcę taką kuchnię :] Już nie wspomnę o wspaniałym sklepie z akcesoriami kuchennymi, gdzie żeliwne garnki, formy i drewniane szpatułki zajmowały każdy centymetr kwadratowy półek, podłóg, stojaków i wieszaków.
Przechodząc jednak do meritum, bo zaczynam się zbytnio rozpisywać, postanowiłam sobie samej zorganizować zabawę, a jednocześnie nieco usystematyzować swoją pracę z blogiem. Co miesiąc, zaczynając od czerwca, będę obierać sobie kraj przewodni, z którego menu postaram się czerpać garściami. Jak się zapewne domyśliliście, pierwszym krajem będzie Francja i już mogę zapowiedzieć, że na pierwszy ogień pójdzie Boeuf Bourguignon z przepisu wspomnianej wyżej Julii Child, następnie zabiorę się za wypiek bagietki, również z przepisu rzeczonej pani, a potem może coś słodkiego i grzesznego :] Żeby rozbudzić Wasze apetyty wysyłam do przepisu, który umieściłam już szmat czasu temu na Brioszkę, jest przepyszna i polecam gorąco, choć czekania przy pieczeniu jest mnóstwo, to jednak naprawdę warto.
Żeby jednak nie zostawić Was bez przepisu, a ponad to wpisać się ładnie w sezon, zapraszam na placki z rabarbarem, bardzo mięciutkie i smakowite, idealne na sycące śniadanie.
Placki z rabarbarem
- 1,5 szklanki mąki pszennej
- 1 łyżeczka proszku do pieczenia
- 0,5 łyżeczki sody oczyszczonej
- 1 łyżeczka cynamonu
- 1 szklanka kefiru/jogurtu naturalnego/maślanki
- 0,5 szkl. mleka
- 2 jajka
- około 35 dag rabarbaru, obranego i pokrojonego w grubsze plasterki
Suche składniki wymieszać razem w jednej misce, w drugiej natomiast przygotować składniki mokre, zacząć miksować, powoli dosypując składniki suche. Kiedy wszystko połączy się nam w ładną, gładką masę, dodać rabarbar i wymieszać łyżką. Smażyć na odrobinie dobrze rozgrzanej oliwy, po trzy placuszki na raz.
Smacznego!
pyszota! uwielbiam rabarbar i takie placki z jabłkami.
OdpowiedzUsuńWspaniały pomysł! Trzymam kciuki! Również kocham Julie&Julię :))
OdpowiedzUsuńPozdrawiam czekoladowo!
OdpowiedzUsuńPlacuszków z rabarbarem jeszcze u mnie nie było, mam nadzieję że zdążę przed końcem sezonu :)
OdpowiedzUsuńJeszcze jest trochę czasu, choć faktycznie trzeba się mocno sprężyć, żeby znaleźć ładny i nieprzesadnie kwaśny rabarbar :]
OdpowiedzUsuń